Londyn

Londyn  to  niesamowite  miasto,  które  od  zawsze  chciałem  zobaczyć  i  cieszę  się,  że wybraliśmy je na Naszą pierwszą wspólną lotniczą podróż.  Niestety,  z  braku  czasu  ominęliśmy  kilkanaście  miejsc,  które  również  chcieliśmy  odwiedzić, jak np. muzeum Historii Naturalnej, dlatego z pewnością w przyszłości odwiedzimy to miasto jeszcze raz.

Ostatni przystanek to Tower Bridge. Do przejścia mieliśmy ok 5 km, pogoda nie zachwycała, ale na nowo pełni energii wyruszyliśmy w drogę, mijając grającego na Harfie młodego człowieka.

Byliśmy  przekonani,  że  z  Millenium  Bridge  można  dojść  do Naszego celu pobrzeżem. Niestety okazało się, że droga jest zamknięta (być może z powodu wyjątkowo wysokiego stanu wody w tym dniu).

Sam Tower Bridge - przepiękny i monumentalny, a przy zapalonych neonach wyglądał na prawdę zjawiskowo.

Na  koniec  musieliśmy  dostać  się  do  stacji          Liverpool  Street,  skąd  ruszyliśmy  pociągiem  Stansted  Express  w  stronę  lotniska. Bilety na pociąg kupiliśmy w okienku, tym razem tańsze o 6 £ w porównaniu do jazdy w przeciwnym kierunku. Koszt dwóch biletów to 36 £ (194zł)

Pomimo informacji, jaką znaleźliśmy w sieci, że lotnisko Stansted jest w czołówce najbardziej stresujących dla pasażerów lotnisk ze względu na  duży  ruch,  nie  zauważyliśmy  takiego  problemu.  Wszystko  bardzo  dobrze skomunikowane i oznaczone. W strefie bezcłowej mieliśmy ponad godzinę do odlotu - czas na późną kolację. Ryż oraz frytki z sosem to koszt 10,5 £ (57zł)

Koszt biletów powrotnych to 442 zł

Na  ostatnie  godziny  zwiedzania, mieliśmy jeszcze kilka miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Wyruszyliśmy metrem do stacji Mension House,  skąd  można  przejść  pod  monumentalny  budynek  katedry  Św.  Pawła. Tutaj Nasze zasoby energetyczne się skończyły. Zajęliśmy miejsca w  pobliskiej  restauracji  "Franco Manca".  Choć  Pani  pomyliła  złożone zamówienie, wszystko było smaczne i wyszliśmy bardzo zadowoleni. Za  cały  obiad  czyli  sałatkę,  Pizzę,  piwo  i  wodę  zapłaciliśmy  30 £  (162 zł).  W  cenę  był  już wliczony 10% serwis dla obsługi, z dopiskiem na   otrzymanym   paragonie,   że   jest   opcjonalny   i   można   pozostawić   kwotę   pomniejszoną   o   3 £   (z   czego   nie   skorzystaliśmy,  mając  w pamięci lata spędzone na pracy w gastronomii).

 

Z  pałacu  mieliśmy  dosłownie  15  minut  spacerem  do  Big  Bena.  Postanowiliśmy  zobaczyć  go  jeszcze raz, w deszczu mijając po drodze Westminster  Abbey  oraz  St.  James'  Park,  w  którym  spacerowały  kaczki,  szare wiewiórki i mewy. Zwierzęta są tak bardzo zaprzyjaźnione z ludźmi, że bez problemu można zrobić im zdjęcie z naprawdę bliskiej odległości. 

Niedziela  przywitała  Nas  prawdziwą  angielską  pogodą.  Byliśmy na to gotowi. Zabraliśmy parasolkę i po śniadaniu, na którym nie zabrakło smażonego, angielskiego bekonu, wyruszyliśmy w kierunku zamku w Windsorze. Wszędzie czuć atmosferę świąt. Po drodze mijaliśmy kilku mikołajów  na  motocyklach,  a  na miejscu kolejnych ludzi przebranych w biało czerwone stroje i sklepy wypełnione po brzegi świątecznymi akcentami. Spędziliśmy tu koło godziny czasu oglądając zamek i okolice z zewnątrz - na zwiedzanie wnętrza niestety zabrakło czasu. Razem z  rodziną  udaliśmy  się  na  najbliższą  stację  metra  i  zakończyliśmy  wyprawę  z  Naszymi prywatnymi przewodnikami, którym jeszcze raz z całego serca dziękujemy za gościnę i poświęcony Nam czas:)

Po godzinnej podróży metrem wysiedliśmy na stacji           Green Park, skąd mieliśmy 10 minut spacerkiem do Buckingham Palace. Kultowe czerwone  stroje  strażników,  które  spodziewaliśmy się zobaczyć niestety pozostawione są tylko na okres lata. Zimą ubrani są w granatowe mundury z białym pasem i oczywiście nieodłącznym elementem stroju, czyli długim, czarnym nakryciem głowy "bearskin cup" wykonanym z niedźwiedziej skóry.

Dzięki gościnności Naszej rodziny, noc mogliśmy spędzić w towarzystwie najbliższych w Reading oddalonym ok. 60 minut drogi transportem publicznym  od stacji Paddington. Niestety, Kolej "Elizabeth Line", którą mieliśmy się przetransportować, miała w tym dniu problemy z trakcją i została chwilowo wyłączona z użytku. Policjanci informowali o ok. godzinnych opóźnieniach. Było już dosyć zimno i postanowiliśmy zagrzać się  w  pobliskim  "The  Pride  of  Paddington"  -  kolejnym  barze,  który  tętnił  życiem, prawdopodobnie za sprawą kolejnej transmisji meczu. Zamówiliśmy  skrzydełka,  którymi  się  nie  zachwyciliśmy . Proste  kawałki  mięsa w półchrupkiej ostrej panierce podane w miseczce (takiej na orzeszki ziemne) mieszczącej się w jednej dłoni (9 £ ) oraz piwo Moretti i kawę. Łącznie zapłaciliśmy 19,5 £ (105 zł).

Przy  tej  okazji  warto  wspomnieć, że na wyjazd zaopatrzyliśmy się w Funty, które chcieliśmy przeznaczyć na jedzenie i wszystkie niezbędne wydatki aby uniknąć opłat za przewalutowanie przy płatnościach kartą. Niestety, gotówką udało nam się zapłacić tylko w dwóch miejscach: stragan  z  souvenirami  oraz  restauracja  następnego  dnia.  Większość  miejsc  nie  honoruje  już  gotówki, a wszystko za sprawą pandemii, podczas której płatności gotówkowe były niemożliwe, a właściciele sklepów, przez wygodę, nigdy nie wrócili do tej formy płatności.

Po godzinnym odpoczynku okazało się, że linia Elizabeth na dobre przestała działać i do Reading dostaliśmy się autem.

Dalszy  kierunek  naszej  podróży  wyznaczyła  znana  wszystkim  miłośnikom  kryminałów  Baker  Street,  a  konkretnie  Baker  Street 221B.  W  miejscu  zamieszkania  Sherlocka  Holmesa,  w  dniu  dzisiejszym  znajduje  się  muzeum  słynnego  detektywa oraz sklep z pamiątkami "strzeżony"  przez  londyńskiego  policjanta,  z  którym przed wejściem można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Do muzeum nie obowiązują wcześniejsze  zapisy.  Jednak  z  powodu  długiej  kolejki,  na  wejście  trzeba  było  czekać  minimum  45  minut.  Ze  zwiedzania  oczywiście zrezygnowaliśmy.

W drodze na Baker St. minęliśmy kilka bogato zdobionych domów, na których czele stał portier z prawdziwego zdarzenia, ubrany w galowy strój i otwierający drzwi mieszkańcom, Polską ambasadę w Londynie oraz pomnik George'a Stuarta White'a na koniu (na fotografii udało się też złapać jadącą Londyńską Taksówkę).

Po odpoczynku rozpoczęliśmy spacer w kierunku dzielnicy SOHO, czyli najbardziej rozrywkowej, kolorowej, zróżnicowanej, głośnej dzielnicy Londynu,  w  której  znajdziecie  bary,  restauracje,  sklepiki,  butiki,  sklepy  z  pamiątkami,  sexshopy,  cluby  jazzowe.  Dla  mnie  to  esencja multikulturowego  Londynu  i  miejsce,  w  którym  nawet  najdziwniejsze  ubranie  miejscowych i turystów dla nikogo nie jest zaskoczeniem. To tutaj zatrzymaliśmy się też na kolejny posiłek.

Chcąc  upiec  dwie  pieczenie  na  jednym  ogniu, wybraliśmy pub, w którym mogliśmy obejrzeć mecz Polska - Arabia i spróbować słynnego Fish&Chips.  Ale  po  kolei,  pub O'Neill's  wypchany  po  same  brzegi. Ledwie udało nam się zająć miejsce przy oknie na wysokich barowych hokerach,  z  widokiem  na  telewizor.  W  pubie  -  zero Polaków (a przynajmniej ja nikogo nie spotkałem). Klasyczna barowa atmosfera, gwar, szum,  radosne  pogawędki  przy  piwie  i  nagle wpada bramka na 1:0 dla Polski. Wszyscy ludzie wstają z miejsc, krzyczą i cieszą się z Naszej przewagi.  Z  radością  i  uśmiechem  na  twarzy  dołączyłem  do  ich  wiwatowania - przez chwilę czułem się. jakbyśmy byli częścią tej samej społeczności. Niesamowite uczucie!

Do  głównego  dania zamówiliśmy też napoje: Guinessa z "kija", który smakował kompletnie inaczej, niż jego, znana w Polsce, wersja z puszki  i  bezalkoholową  oranżadę  pomarańczową  dla  prawdziwej  antyfanki  chmielowego  napoju. Poza podstawowymi składnikami Fish&Chips, czyli  ryby  i  grubych frytek, na talerzu, znaleźliśmy też cytrynę, sos tatarski oraz zieloną ciapkę, przygotowaną z połówek zielonego groszku - wyglądało  odpychająco,  smakowało  zachwycająco.  Za  kultowe danie zapłaciliśmy 12,5 £, 5 £ za piwo i 3,5 £ za napój. Łączny koszt to 21 £ (113 zł).  Spędziliśmy  tu  około  90  minut,  podczas  których  aparat  na  chwilę  znalazł się w rękach mojej żony. Proszę bardzo, żeby nie było, że mnie tam nie było;)

Na  Trafalgar  Square  (nazwa  placu  upamiętnia  zwycięstwo  Royal  Navy  w  morskiej  bitwie  pod  Trafalgarem  w roku  1805)  święta trwają w  najlepsze.  Na  Bożonarodzeniowym  jarmarku  słychać  głośną  muzykę,  ludzie  popijają  grzańca, a w powietrzu czuć zapach cynamonu i   goździków.   Stragany   uginają   się   od   bombek,   świątecznych   prezentów,   handmade'owych  zawieszek  obszytych  pozłacaną  nicią  i smakołyków.

W tym miejscu chcę też wspomnieć, że przez cały pobyt poruszaliśmy się przy pomocy analogowej mapy. Od czasu Brexit, Wielka Brytania znajduje się w droższej strefie roamingu, dlatego, poza nielicznymi miejscami, gdzie łapaliśmy darmowe Wi-Fi, byliśmy odcięci od dostępu do sieci. Na zdjęciu poniżej zobaczycie Kingę, ale prawda jest taka, że mapa, to był nieodłączny element mojej ręki, co bardzo bawiło moją żonę;) Szczerze mówiąc, wcale się jej nie dziwię. Częstotliwość, z jaką sprawdzałem czy na pewno nie zniknęła z wewnętrznej kieszeni mojej kurtki, była porównywalna ze sprawdzeniem, czy na swoim miejscu jest portfel i telefon. W tamtym czasie, była ona dla mnie równie wartościowa :)

Z  Trafalgar  udaliśmy  się  na  zasłużoną  dawkę  kofeiny. Napotkaliśmy przepysznie wyglądające miejsce Ole & Steen, gdzie postanowiliśmy odpocząć.  Widok  witryny  sprawił,  że  angielskie  powiedzonko  "I  have  a  sweet  tooth"  nabrało  mocy  -  do  kawy  zamówiliśmy bowiem  czekoladowego  croissanta  oraz  ciastko,  które  w  opisie  produktu  było  oznaczone jako "SOCIALS".  Nie  zdążyliśmy dowiedzieć się, co tak na  prawdę  oznacza  to  sformułowanie  i  do  jakiego  typu  produktów  się  go  używa,  ale,  co  do  samego  ciastka,  była  to  cynamonowa drożdżówka złożona z kilku warstw. Cena, jaką zapłaciliśmy za dwa zestawy kawa + ciacho to 14 £ (76 zł)

Kolejne zaskoczenie to transport. Bardzo chciałem zobaczyć kultowe elementy znane wszystkim, ale szczerze mówiąc, myślałem że spotkanie   czerwonego   dwupiętrowego   autobusu   będzie   wyzwaniem   podobnym   do   znalezienia   kominiarza   w   Gdańsku.  Myliłem się. Czerwone autobusy, czarne elektryczne taxi TX5, czerwone budki telefoniczne i skrzynki na listy są tutaj wręcz elementem wystroju. Przy okazji drążenia tematu elektrycznych taksówek dowiedzieliśmy się też, że większość pojazdów widzianych w centrum to "elektryki" ponieważ za wjazd do Londynu kierowców użytkujących auta spalinowe obowiązuje dodatkowa opłata, która zniechęca nawet miejscowych. (Londyn to tzw. zielona strefa)

Czerwone budki telefoniczne są oblegane przez turystów. Żeby zrobić zdjęcie, musieliśmy odczekać swoje. Trochę, jak na zrobienie sobie zdjęcia z Neptunem w środku sezonu letniego - albo czekasz na swoją kolej, albo robisz zdjęcie mając w kadrze, co najmniej kilku turystów. 

Z  Westminster  Bridge  i  prostopadłej  Victoria Embankment Street widać London Eye. Szczerze mówiąc, w podręcznikach do angielskiego i na wszystkich innych zdjęciach wydawało się być bardziej okazałe. W moim odczuciu, nie wiele różniło się od lokalnego, dla mnie, koła AmberSky. Chociaż fakty mówią same za siebie: Amber Sky: 50m śr. London Eye: 130m śr.. Nie skorzystaliśmy z przejazdu, ponieważ kolejka na setki turystów ciągnąca się w nieskończoność, skutecznie zniechęciła. Udaliśmy się na kolejny spacer w kierunku Trafalgar Square.

Teraz się rozpiszę i opowiem o wszystkim, co mnie zaskoczyło na miejscu, a trochę tego było. Przy Big Benie zastaliśmy tłumy ludzi robiących zdjęcia. Było zrozumiałe, że miasto nie będzie puste, ale że w listopadzie będą tam takie tłumy? Tego się nie spodziewałem. Przejście kilku metrów było wyzwaniem, a zrobienie zdjęcia bez osób trzecich wręcz niemożliwe. Udaliśmy się w kierunku Westminster Bridge żeby złapać szersze ujęcie całej okolicy i tu kolejne zaskoczenie. Na powierzchni o długości ok. 220 metrów spotkaliśmy tylko 3 miejsca, w których można było kupić pamiątki (Koszt pamiątkowych magnesów to 2 £ /szt. bądź w pakiecie 10 £ (54 zł) za 6szt.). Na co była wykorzystana reszta przestrzeni? Gra w trzy kubki i prażone w karmelu orzechy.  Obłęd!  Ludzie  przekazują  Funty  i  obstawiają,  krzyczą,  cieszą  się  z  wygranej  albo  rozpaczają.  Oczywiście,  wszystkie dywaniki z kubeczkami obstawione przez "bodyguardów" bacznie obserwujących reakcje ludzi i przebieg całej gry.

Postanowiliśmy przejść przez ulicę. Niby nic trudnego. Zapala się czerwone światło, my stoimy, wszyscy idą. Zapala się zielone, nadal wszyscy idą, a my dołączamy do tłumu. Kilka przejść dalej taka sama sytuacja. W tym mieście czerwony kolor światła nikomu nie przeszkadza. Za przechodzenie na czerwonym nikt nie otrzymuje mandatów. Kilka razy byliśmy świadkami nadjeżdżającego samochodu policyjnego  i  ludzi,  którzy  idą  po  ulicy  jak  po  chodniku. Trochę to trwało, ale my też zaczęliśmy traktować przejścia zupełnie inaczej niż w Polsce. Ostatnie zdanie o przejściach ulicznych. Z racji lewostronnego ruchu ciężko było przyzwyczaić się do samochodów nadjeżdżających z innej strony i tutaj bardzo miłe zaskoczenie na wszystkich, bez wyjątków, przejściach - wielkie napisy na drodze "LOOK RIGHT-->""LOOK LEFT-->""LOOK BOTH SIDES-->"

Zaczynamy zwiedzanie najbardziej kultowych miejscówek!

 

Wysiedliśmy przy           Westminster. Nie zdążyliśmy nawet zastanowić się, w którą stronę pójść, gdyż Nasz pierwszy cel podróży widoczny był już z dolnej części metra. Big Ben! Bo o niego właśnie chodzi, piękny, monumentalny i zachwycający! Tak właśnie sobie go wyobrażałem i taki był. 

Udaliśmy się w kierunku stacji         Monument  skąd przejechaliśmy do stacji Westminster. Zanim przejdziemy dalej, kilka słów o całej linii Metra. Siatki są bardzo intuicyjne i oznaczone odpowiednimi kolorami, co bardzo ułatwia odnalezienie tej właściwej. Po kilku minutach spędzonych nad planem wywieszonym w pierwszej linii Metra wiedzieliśmy już co robić i jak z nich korzystać. Przemiły Pan wytłumaczył nam, że możemy albo kupić bilety, albo (co jest zdecydowanie wygodniejsze i tańsze) przechodząc przez dostępne bramki, każdorazowo zeskanować swoją kartę płatniczą. Tutaj ważna ciekawostka -  bramki są często otwarte, przez co bez problemu możesz opuścić metro nie płacąc, ale czy na pewno? Okazuje się, że płaci się za przejazd konkretnych odcinków, a skanowanie karty na wejściu i wyjściu lokalizuje Twoją trasę i z karty pobierane są odpowiednie kwoty. W przypadku niezeskanowania karty na wyjściu, pobierana jest kwota całej długości linii.

Koszt wszystkich naszych podróży metrem w ciągu 2dni, a było to łącznie xxx przejechanych stacji, wyniósł 32 £ (173 zł) kolejny spory wydatek, jak na publiczny transport. Kwotę rekompensuje rozmieszczenie siatki metra. Wejść na kolejne stacje nigdy nie szukaliśmy. W każdym miejscu, z którego chcieliśmy się transportować, wystarczyło obrócić się dookoła siebie i w obrębie wzroku znaleźć wejście do podziemi.

Samolot miał ok. 20 minutowe opóźnienie, spowodowane procedurą odladzania. Cała podróż trwała ok 2h40min.

Po wylądowaniu na Lotnisku Stansted Airport London mieliśmy tylko 30 minut na złapanie pociągu Stansted Express, którym mieliśmy przetransportować  się  do  centrum  Londynu.  Cała  wizyta  na  lotnisku  w  Londynie  nie  była  skomplikowana,  ale  czasochłonna: Transport z Gate'u do pociągu na lotnisko 5min + 5 minut oczekiwania + 5 minut jazdy. Na lotnisku kontrola Paszportowa trwałaby bardzo krótko,  niestety  okazało  się,  że nie przeszliśmy odprawy cyfrowej (polega na zeskanowaniu paszportu i uśmiechnięciu się do kamery) przez co czekała nas wizyta w okienku. Na szczęście przemiła Pani urzędniczka z uśmiechem wypytała Nas po co przylecieliśmy, kiedy wracamy i gdzie zamierzamy nocować. Po 15 minutach byliśmy już na stacji Stansted Express, gdzie czekał na nas wypchany po same brzegi  pasażerami  pociąg.  Koszt  przejazdu  był  różny, w zależności od miejsca, w którym kupujesz bilety. My skorzystaliśmy z automatu na  lotnisku  -  bilety  były tańsze, niż przy zakupie internetowym i zapłaciliśmy 41 £ (221 zł) za dwie osoby. Bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że koszt lotu był niższy.

Po 60 minutach znaleźliśmy się na stacji           Liverpool Street, skąd zaczęliśmy naszą podróż od kolejnej porcji węglowodanów (Koszt 4x podstawowa bułka w najbardziej znanej sieci z żółtym logo - 9,5 £ (51 zł))

Ze śniadaniem w ręku, zrobiliśmy spacer w kierunku London Bridge, mijając po drodze wieżowce, czerwone autobusy i pomnik Monument to the Great Fire of London. Z nabrzeża mieliśmy doskonały widok na najbardziej znany London Tower Bridge, odpuściliśmy sobie jednak spacer w jego kierunku, ponieważ chcieliśmy zobaczyć go po zmroku. 

Naszą weekendową wyprawę do Londynu rozpoczęliśmy o świcie (Naszą, ponieważ, poza mną, w roli osoby realizującej materiał foto była też moja fantastyczna żona Kinga). Mieliśmy na uwadze fakt, że Londyn to duże miasto, a my mamy tylko dwa dni na zobaczenie jak największej liczby atrakcji. O godzinie 4:20 wyruszyliśmy na lotnisko im. Lecha Wałęsy w Gdańsku. Była to moja pierwsza podróż lotnicza i uznaliśmy, że stawienie się w gotowości na dwie godziny przed odlotem będzie odpowiednie i pozwoli na bezstresowe przejście wszystkich etapów związanych z odprawą (tak wiem, pierwszy lot samolotem w wieku 30 lat, trochę późno, ale zgodnie z ideą lepiej późno niż wcale postanowiłem spróbować;))

Lotnisko bardzo przyjaźnie rozplanowane, czytelnie oznaczone tablice informacyjne. Szczerze mówiąc, ciężko było się zgubić nawet za pierwszym razem. Kontrola bagażowa przeszła bez najmniejszych problemów. Przejście przez strefę bezcłową w kierunku naszego Gate'u zajęło około 5 minut. Następnie kontrola paszportowa i wejścia na pokład, które miało rozpocząć się 30 minut przed odlotem mieliśmy jeszcze sporo czasu - na śniadanie i kawę. Pierwsze "wycieczkowe koszty" (Zapiekanka + dwie kawy- 45zł).

Na nasz lot wykupiliśmy dodatkowy bagaż, jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie. Dlaczego? Już tłumaczę. Na stronie przewoźnika widnieje informacja, że podstawowy bagaż powinien mieć wymiary nie większe niż 40 x 20 x 25, Mój plecach foto, w którym zmieściłem body, obiektywy oraz kilka niezbędnych kosmetyków i ubrań był większy (ok. 50 x 25 x 30) i uznaliśmy, że będzie za duży, jako bezpłatny. Prawda jest jednak taka, że nikt nie sprawdza wymiarów plecaków. To co masz na plecach, to bagaż podręczny, kropka.

Koszt dwóch biletów lotniczych na Lotnisko Stansted London wyniósł 190zł.

Zajęliśmy  miejsca.  Oczywiście  osobno  -  nie  chcieliśmy  płacić  za  dodatkowe  wskazanie  miejsc.  Mój  fotel  -  sam  środek  samolotu, przy skrzydle po stronie wschodu słońca i obok przemiłej Stewardessy, która zgodziła się zamienić ze mną z miejsca środkowego na miejsce przy oknie. Dzięki temu miałem okazję na zrobienie kilku zdjęć oraz zachwycanie się widokiem wschodu słońca i chmur - niesamowity widok.

Londyn 26-27.11.2022